|
Nawigacja |
|
|
Użytkowników Online |
|
|
Gości Online: 6
Brak Użytkowników Online
Zarejestrowanch Uzytkowników: 970
Najnowszy Użytkownik: lublin
|
|
|
|
|
|
|
Opowieść o przywództwie |
|
|
Dwie deklaracje wypada od razu złożyć. Pierwsza – jestem admiratorem Lady Thatcher, uważam ją za najwybitniejszego brytyjskiego premiera od czasów Churchilla i jednego z najwybitniejszych polityków XX w. Druga – „Żelazna Dama” nie pokazuje w pełni tego, za co panią Thatcher można cenić i nie jest najwybitniejszym filmem o polityce, ale wciąż warto ją obejrzeć.
W ostatnich latach powstały w Wielkiej Brytanii trzy filmy o styku osobowości z władzą i jej wyzwaniami, a także o dojrzewaniu do władzy – „Królowa” (rewelacyjna Hellen Mirren), „Jak zostać królem” (znacznie lepszy oryginalny tytuł „The King’s Speech”, ze wspaniałym Colinem Firthem jako Jerzym VI) i teraz „Żelazna Dama” z Meryl Streep. Z tych trzech moim faworytem jest „Jak zostać królem”. „Żelazna Dama” jest najsłabsza, bo filmowo przestylizowana – na tyle, że nie tylko umożliwi to niektórym pokrętną i fałszywą interpretację całości, ale w dodatku zaciemnia to, co w postaci bohaterki najistotniejsze.
„Królowa” i „Jak zostać królem” są zbudowane w klasycznym, linearnym planie. Pierwszy z tych filmów to w takim samym stopniu opowieść o Elżbiecie II, co o Tonym Blairze, który z czasem coraz lepiej rozumie sens istnienia brytyjskiej monarchii. Drugi pokazuje, jak pełen kompleksów „looser” przy pewnej pomocy z zewnątrz znajduje wewnętrzną siłę, aby walczyć swoją słabością i poprowadzić naród w niezwykle trudnej chwili.
Twórcy „Żelaznej Damy” postanowili pójść inną drogą i stworzyli kolaż obrazów z przeszłości, które przewijają się w wyobraźni podstarzałej byłej premier, rozmawiającej z iluzją swojego zmarłego męża. Prawdziwa opowieść o politycznej wielkości i dojrzewaniu do roli męża stanu przewija się właśnie w tych urywkach z przeszłości i to one – nie obraz starzejącej się pani premier – są substancją tej opowieści. Choć proporcje między oboma wątkami są zdecydowanie zachwiane. Brakuje w tym filmie politycznego „mięsa”, a jego nielinearna konstrukcja nie pasuje do materii, o której opowiada.
Sportretowanie Margaret Thatcher sprzed zaledwie kilku lat wzbudziło największe kontrowersje. Broniła tej koncepcji sama Meryl Streep, przy czym trzeba pamiętać, że jako typowa przedstawicielka lewicowego Hollywoodu przedstawiała – znakomicie, to inna sprawa – postać jak najdalszą od jej poglądów. Krytykowali film torysi, w tym sam David Cameron, w pokazaniu ogarniętej halucynacjami i demencją Thatcher upatrując złośliwości.
Faktycznie – można ten sposób pokazania bohaterki zinterpretować i złośliwie, jak zapewne chętnie zrobiliby jej przeciwnicy: oto koszt, jaki musi ponieść ktoś, kto rządził bezwzględnie i cynicznie – smutna, samotna starość, rozpraszana jedynie migawkami z przeszłych tryumfów. Lecz nawet jeśli taka była intencja twórców filmu, to będzie to interpretacja bałamutna. Każdy jest tylko człowiekiem, również zawodowy polityk, i każdego dopada starość. Nie musi to mieć nic wspólnego z polityką, jaką uprawiał. Ronald Reagan także cierpiał na demencję, co nie zmienia faktu, że był politykiem wybitnym. Zresztą obraz starości Thatcher, jaki widzimy w „Żelaznej Damie”, to przecież domysły twórców filmu, w dodatku wkraczające niezwykle daleko w sferę prywatności żyjącej przecież osoby. Znacznie dalej i znacznie brutalniej niż choćby w „Królowej”.
Trudno. Niektórzy spośród widzów przedpremierowego pokazu stawiali tezę, że taki był koszt realizacji filmu o Lady Thatcher. Gdyby nie te zabiegi, uczynienie pani premier bohaterką obrazu mogłoby się okazać niemożliwe. Pokazanie całkiem wprost jej wielkości – nawet przy uwzględnieniu jej skomplikowania jako osoby – musiałoby się odbić na sprzedaży biletów. Wielu widzów zbojkotowałoby film, o którym „Guardian” mógłby napisać, że jest laurką dla byłej liderki torysów.
Trzeba przyznać, że kiedy w „Żelaznej Damie” wracamy do przeszłości, dostajemy rzetelny – choć niepełny – obraz tego, co zrobiło z niej polityka pełnej krwi i na czym polega rządzenie. A dokładnie (tu trzeba sięgnąć po angielskie określenie, które nie ma dobrego polskiego odpowiednika) – statecraft (jak zresztą zatytułowała jedną ze swoich książek sama Thatcher).
Inspiracja – polityczna aktywność ojca, Alfreda Robertsa, upatrującego źródła narodowej siły w przedsiębiorczości i zapobiegliwości Anglików. Ambicja zrobienia wyłomu w niemal wyłącznie męskim świecie brytyjskiej polityki. Długa polityczna droga w Partii Konserwatywnej, od zdobycia miejsca w Izbie Gmin, poprzez stanowisko w rządzie Heatha, aż do zwycięstwa w wyścigu o przywództwo.
Thatcher, sportretowana przez Streep, pokazuje nam – a może nie tyle pokazuje, co przypomina – na czym polega prawdziwe przywództwo. Inspiracja, wierność zasadniczym przekonaniom, twardość, patrzenie dalej niż perspektywa najbliższych wyborów.
Thatcher otaczają kusiciele w garniturach, którzy – przerażeni spadkiem poparcia na początku lat 80. – namawiają do łagodzenia linii, rezygnacji z oszczędności, szukania kompromisu. Thatcher przypomina im wtedy, że cel jest bardziej długodystansowy. Cena polityczna jest ogromna – sceny pałowania protestujących górników przez konną policję do dziś budzą ogromne emocje. Jak wielką trzeba mieć polityczną odwagę, żeby nie obawiać się podjąć takiej walki?
Gdy Argentyna napada na Falklandy, nie ma najmniejszych wątpliwości: to część brytyjskiego terytorium i trzeba jej bronić. Kiedy podczas wizyty w Londynie Caspar Weinberger próbuje namawiać do wstrzemięźliwości i zaczyna: „Każdy, kto był na wojnie…”, Thatcher przerywa: „Panie sekretarzu, ja toczę wojnę każdego dnia” (trzeba to usłyszeć w oryginale, wypowiadane przez Streep). Wojna o Falklandy to wielkie zwycięstwo i klucz do wygrania kolejnych wyborów.
Po wygranej pani premier zwraca się w Izbie Gmin do lidera laburzystowskiej opozycji: „To moment, aby zawiesić spory i czas, żeby poczuć dumę z bycia Brytyjczykiem!”. Wielu Polaków poczuje w tym momencie ostre ukłucie zazdrości. Nasze państwo od dość dawna nie daje nam żadnych powodów do dumy – wyłącznie do zażenowania.
Jeden z moich znajomych po seansie powiedział, że „Żelazna Dama” pokazuje to, czego dzisiaj naprawdę potrzebuje Europa: silnego przywództwa narodowych państw, a nie bredni w rodzaju paktu fiskalnego.
Jeśli ten film obejrzy Donald Tusk, to nie będzie się czuł komfortowo. W Lady Thatcher dostrzeże to wszystko, czego jemu brakuje: determinację, odwagę, aby myśleć w kategoriach państwa, a nie partii, dalekowzroczność, godność, wewnętrzną siłę. Nam pozostaje potraktować Żelazną Damę jako przypomnienie, czym powinno być statecraft. Smutne przypomnienie.
Łukasz Warzecha |
|
|
Dodane przez prakseda
dnia lutego 10 2012 11:07:33 ·
9 Komentarzy ·
175 Czytań ·
|
|
|
|
|
|
Komentarze |
|
|
Dodaj komentarz |
|
|
Zaloguj się, żeby móc dodawać komentarze.
|
|
|
|
|
|
Oceny |
|
|
|
Logowanie |
|
|
Nie jesteś jeszcze naszym Użytkownikiem? Kilknij TUTAJ żeby się zarejestrować.
Zapomniane hasło? Wyślemy nowe, kliknij TUTAJ.
|
|
|
|
|
|
Shoutbox |
|
|
Tylko zalogowani mogą dodawać posty w shoutboksie.
|
|
|
|
|
|