Moja własna strona na serwerze tnb.pl (ustaw w panelu admina)
Nawigacja
Strona Główna
Artykuły
Download
FAQ
Forum
Linki
Kategorie Newsów
Kontakt
Galeria
Szukaj
Użytkowników Online
Gości Online: 7
Brak Użytkowników Online

Zarejestrowanch Uzytkowników: 970
Najnowszy Użytkownik: lublin
Reforma - dla ludzi czy dla OFE?
Warto zatem wyjaśnić sobie szersze tło ekonomiczne, bo jak dotąd mówi się wyłącznie o kwestiach finansowych. I to prawda, że wydłużenie wieku emerytalnego da większą kapitałową część emerytury, bo pieniądze będą dłużej odkładane, a krócej pobierane.
Ale to, o ile emerytura (mówimy tu o dodatku do emerytury z II filara) się zwiększy, zależy wyłącznie od stopy zysku z inwestycji kapitałowych. Przypuśćmy, że przez cały czas wynosiłaby ona 5 procent. Wtedy zakładając, że ktoś zaczyna pracować w wieku 20 lat, a przejdzie na emeryturę w wieku 67, będzie miał emeryturę wyższą średnio o 18 proc. w porównaniu z tym, co miałby, gdyby przechodził w wieku 65 lat. Laikom może wydawać się to niewiarygodne, ale to wynika z tego, że 65-latkowie mogą oczekiwać, iż będą żyli jeszcze nieco ponad 15 lat (tak zwane przeciętne dalsze trwanie życia dla 60-latków wynosi obecnie 15,06 lat), a 67-latkowie - dokładnie 13,86 lat.
W przypadku kobiet, jeśli wiek emerytalny wydłuży się z 60 do 67, mogą się one spodziewać emerytury sporo wyższej, bo o 74 procent. Byłoby tak, ponieważ kobiety 60-letnie mogą żyć średnio jeszcze 23,47 lat, a 67-letnie - 17,81 lat.
Ale dla emeryta istotne jest to, jaka będzie jego emerytura w porównaniu z płacą, jaką otrzymywał przed zakończeniem swej aktywności zawodowej. Mówi o tym tzw. stopa zastąpienia, czyli relacja emerytury do płacy. Okazuje się, że zależy ona zarówno od stopy procentowej z inwestycji, jak i od wielkości składki, jaka idzie do funduszu emerytalnego. Jeśli ta składka wynosiłaby 3,5 proc. płacy, to przy stopie z inwestycji, jak założyliśmy, na poziomie 5 proc. stopa zastąpienia zwiększyłaby się dla mężczyzn z 56 proc. do 66 proc., a dla kobiet z 32 proc. do 56 procent. Przy obecnej stawce 2,3 proc. byłaby rzeczywiście dramatyczna, bo dla mężczyzn zwiększyłaby się z 37 proc. do 43 proc., a dla kobiet z 21 proc. do 37 procent.
Warto jednak pamiętać, że znaczenie stopy zastąpienia zależy od poziomu płacy. Jeśli ktoś zarabia trzykrotność średniej, to przy stopie zastąpienia ok. 1/3 otrzyma emeryturę na poziomie mniej więcej średniej płacy, i choć jest to zasadniczo w skali europejskiej niewiele, pozwoli jednak jakoś żyć. Gdy ktoś zarabia na poziomie średnim (obecnie ok. 4 tys. zł), to te stopy zastąpienia dadzą emeryturę zależną oczywiście od składki i od stopy zysku z inwestycji. Przy składce 3,5 proc. i stopie inwestycji, jak założyliśmy 5 proc., da emeryturę pozwalającą na bardzo skromne życie: dla panów wzrośnie z 2,2 tys. do 2,6 tys. zł, a dla pań z niecałych 1,3 tys. do 2,2 tys. Przy składce 2,3 proc. emerytura kapitałowa byłaby już bardzo skromna: dla panów wzrosłaby z 1,4 tys. do 1,7 tys., dla pań z 850 zł do 1,4 tys. Ludzie będą zaczepiali przyszłego szefa rządu, by zadać mu nieśmiertelne pytanie: "Panie premierze, jak żyć?".
Ale trzeba pamiętać, że spora większość - ponad 3/4 ludzi zarabia mniej niż wynosi średnia. Jest to efekt tego, co statystycy nazywają skośnością rozkładu. Wynika z tego, że średnią "ciągną" wysokie płace niewielkiej grupy najbogatszych. Dominuje płaca na poziomie 60-65 proc. średniej, czyli obecnie ok. 2,5 tys. złotych. Dla tych ludzi perspektywa emerytury z niewielkim dodatkiem do paruset złotych z I filara na poziomie nieco ponad 900 zł czy 1 tys. zł to perspektywa skrajnej nędzy. W przypadku składki 2,3 proc. to nawet 1,4 tys. czy 1,6 tys. przy składce 3,5 proc. to i tak szczególnie daleko od obiecanego życia pod palmami.
Warto zauważyć, że gdyby składka na OFE wynosiła 7,3 proc., to - pozostając przy bardzo optymistycznym założeniu 5 proc. zysku z lokat inwestycyjnych, zarówno poziom, jak i zmiany stopy zastąpienia byłyby imponujące: dla mężczyzn z 117 proc. do 138 proc., a dla kobiet z 67 proc. do 117 procent.
Ale wszystko to było przy założeniu, że składki emerytalne są odkładane na koncie, który przynosi zysk 5 proc. rocznie. Jak wiadomo, praktycznie średnia rentowność funduszy nie przekroczyła inflacji, jeśli zatem zysk wyniósłby nie 5 proc., lecz 1 proc., to efekt staje się naprawdę dramatyczny. Co prawda będzie pewien zysk z wydłużenia wieku emerytalnego: dla mężczyzn 14 proc., dla kobiet 56 procent. Ale stopa zastąpienia w przypadku składki 3,5 proc. dla mężczyzn zmieni się z 14 proc. do 16 proc., a dla kobiet z 8 proc. do 13 procent. Gdyby składka wynosiła nawet 7,3 proc., to stopa zastąpienia wzrosłaby dla mężczyzn z 30 proc. do 34 proc., a dla pań z 17 proc. do 27 procent. Byłaby zatem, nawet przy tej wyższej składce, bardzo niska, bo stopa zysku z inwestycji ma kluczowe znaczenie.
A nie ma co mieć złudzeń, że zysk z inwestycji będzie na przyzwoitym poziomie, bo rynki kapitałowe przez wiele lat mogą być w stagnacji, a nawet dawać bardzo wymierne straty. Te wyniki prowadzą do wniosku, że brak gwarancji minimalnych zysków z inwestycji na jakimś akceptowalnym poziomie, powiedzmy 5 proc. (po odjęciu kosztów zarządzania, które przecież i tak są znacznie zawyżone), dyskredytuje system emerytalny oparty na funduszach kapitałowych. Jest to wystawienie ludzi na ryzyko życia na emeryturze w nędzy i marnowanie naszych pieniędzy.
Ale trzeba też pamiętać, że o emeryturze można mówić tylko przy założeniu, że ktoś wieku emerytalnego w ogóle dożyje. Spośród tych mężczyzn, którzy zaczęli pracę w wieku 20 lat, do 65 dożywa obecnie 73 proc., a do 67 tylko 69 procent. W przypadku kobiet do 60 lat dożywa 93 proc., a do 67 tylko 87 procent.
Warto zauważyć, że jeśli ci, którzy nie dożyją wieku emerytalnego, mają małżonków lub dzieci, to kapitał zgromadzony przez nich w OFE może być dziedziczony. Będzie jednak część takich, którzy nie dożyją do emerytury, pozostając ludźmi samotnymi. Ich środki będą stanowić czysty zysk funduszy.
Oczywiście, jeśli już ktoś dożyje do emerytury i wejdzie do systemu, to jego nagromadzony kapitał nie może być przekazywany spadkobiercom. Jest to konieczne z prostego powodu: bo nie wiadomo, jak długo będzie żył. Środki emerytów muszą tworzyć wspólny fundusz, z którego wypłacane są emerytury zarówno tym, którzy po przejściu na emeryturę żyli rok, jak i tym, którzy poważnie potraktowali śpiewane im życzenia "sto lat" i dożyli tego wieku. Jako ciekawostkę można podać, że oczekiwany czas życia tych, którzy dożyli setki, wynosi nieco ponad 102 lata - oznacza to, że stulatkowie przeciętnie żyli jeszcze dwa lata.
Dziedziczenie po tych, którzy zmarli przed dojściem do emerytury, oczywiście powoduje ubytek pieniędzy z systemu. Cały motywacyjny aspekt reformy polegał na tym, by zachęcić ludzi do oszczędzania dla własnego dobra i dobra rodziny - miało to zmniejszyć skłonność ludzi do unikania płacenia składek emerytalnych. Może się wydawać, że to ma sens, ale przez to zostaje złamana solidarystyczna podstawa systemu emerytalnego. A warto zdawać sobie sprawę z tego, że taki w pełni solidarystyczny system byłby z punktu widzenia płacących składki oszczędniejszy. Spróbuję to wyjaśnić.
Normalne ubezpieczenie ma zawsze charakter solidarnościowy. Na przykład w przypadku ubezpieczenia samochodu możemy przez wiele lat płacić ubezpieczenie, by nigdy z niego nie skorzystać. Nasze pieniądze służą temu, by gromadzić fundusz, z którego wypłacane są odszkodowania na bieżąco tym, którzy mieli pecha i zdarzył im się losowy przypadek szkody wymagającej rekompensaty ze strony ubezpieczyciela. I nikomu nie przyjdzie do głowy, by żądać zwrotu składek ubezpieczeniowych, bo się z nich nie skorzystało. A gdyby taki zwrot miał być wprowadzony, to poziom składki musiałby być oczywiście wyższy, by skompensować ubytek środków z funduszu w wyniku wybierania z niego pieniędzy tych, którzy nie mieli szkód i zabierają "swoje pieniądze".
Podobnie jest z ubezpieczeniem emerytalnym - w tym przypadku losowym zdarzeniem jest dojście do wieku emerytalnego. Składki emerytalne pracujących tworzą wtedy fundusz, z którego na bieżąco wypłacane są emerytury. Ale jeśli część środków zgromadzona przez tych, którzy zmarli przed dojściem do emerytury, jest zabierana przez spadkobierców, to w rezultacie niższe są emerytury, bo zmniejsza się fundusz. Gdybyśmy natomiast chcieli zachować poziom emerytur (zwiększyć stopę zastąpienia), to wyższa musiałaby być składka emerytalna.
Warto więc sobie zdawać sprawę z tego, że takim klasycznym systemem ubezpieczeniowym jest właśnie system ZUS-owski, bliski temu, co jeszcze w XIX wieku wprowadził w Niemczech kanclerz Bismarck. To żadna, jak twierdzi wicepremier Pawlak, "emerytura państwowa". To po prostu specyficzne ubezpieczenie, które leży tylko w gestii państwowego ZUS, ale nie musi być - mogłoby być zarządzane przez niezależną od państwa instytucję, tak jak to było przed II wojną światową - ZUS był wtedy samorządową instytucją prawa publicznego niezależną od państwa. I takie ubezpieczenie emerytalne to nie - jak twierdzą niektórzy - "jakiś socjalizm, który trzeba zastąpić prawdziwym rynkiem". Z Bismarcka robić socjalistę to przejaw skrajnej ignorancji.
Ale problem ma szerszy kontekst ekonomiczny. Bo tak naprawdę realny poziom naszych emerytur i poziom naszych dochodów zależy od tego, ile wytworzymy dóbr i usług i jak je między siebie podzielimy. Ogólna wartość dóbr i usług tworzy to, co ekonomiści nazywają produktem krajowym brutto (PKB). Po to, by wyjaśnić, jaki sens ma system podziału i jaki ma to związek z wielkością emerytur, posłużę się bardzo uproszczonym przykładem.
Przypuśćmy, że w gospodarce wytwarzane są dobra i usługi o ogólnej wartości 100 i całkowicie wystarczają one, by zaspokoić potrzeby 100 proc. mieszkańców. Wytwarzają je oczywiście pracujący (...miast i wsi, jak to się kiedyś mówiło; teraz dodamy jeszcze przedsiębiorców - oni też pracują). Jeśli pracujący stanowią 80 proc. ludności, a pozostali to emeryci, wtedy przeciętna składka emerytalna pracujących musi wynosić 20 proc., bo na czterech pracujących przypada jeden emeryt i przy tej składce wszystkie wytworzone dobra są harmonijnie rozdzielone między pracujących i emerytów. Składka jest mechanizmem ekonomicznym podziału dochodu pieniężnego tak, aby wszystkie wytworzone dobra zostały rozdzielone między członków społeczności.
Przypuśćmy teraz, że ta sama ilość dóbr jest wytwarzana przez 50 proc. ludności - oznacza to, że szczęśliwie nastąpił wzrost wydajności pracy; reszta ludności to emeryci, zatem teraz na jednego pracującego przypada jeden emeryt. Gdyby pozostano przy składce 20 proc., to pozyskiwane składki nie wystarczyłyby na sfinansowanie emerytur, pracujący mieliby nadmiar środków w stosunku do potrzeb i tworzyliby oszczędności, z których system emerytalny musiałby pożyczać, by sfinansować emerytów. W efekcie rosłoby zadłużenie i system emerytalny by zbankrutował, a 50 proc. pracujących miałoby papiery dłużne systemu emerytalnego będące tylko świadectwem ułomności tego systemu. W takiej sytuacji jedynym wyjściem byłoby podwyższenie składki do 50 procent.
Oczywiście jest to przykład przejaskrawiony, ale chodzi o pokazanie, że istotą problemu jest wydajność pracy i logiczny, spójny system podziału wypracowanego dochodu. Czy się komuś podoba, czy nie, narzędziem takiego podziału musi być składka czy podatek, i jest to dla społeczeństwa lepsze niż oparcie systemu na długu.
Ale kluczową sprawą jest wydajność pracy, bo to ona decyduje, ile wytwarzamy i jakim kosztem - przy czym trzeba też pamiętać, że koszt pracy własnych obywateli jest dla gospodarki kosztem specyficznym, w gruncie rzeczy kosztem pozytywnym w tym sensie, że to, co pracownicy zarobią (brutto, czyli razem z podatkami i składkami), wraca do gospodarki w formie wydatków konsumpcyjnych lub inwestycyjnych.
Ale jeśli dostrzeżemy, jak ważna jest wydajność pracy, to stanie się dla nas jasne, że ta propozycja wydłużenia wieku emerytalnego w sytuacji istniejącego dość wysokiego bezrobocia jest dla gospodarki mało korzystna, jeśli nie wręcz szkodliwa. Jest tak dlatego, że wydajność pracy z wiekiem wyraźnie się zmniejsza - ekonomiści nazywają to "malejącą krańcową wydajnością pracy". A tu wymusza się pozostawienie w pracy ludzi starych o najniższej wydajności i często dla pracodawców najdroższych - chyba że ich płaca jest bezpośrednio powiązana z wydajnością pracy, ale tak dzieje się tylko w niektórych zawodach, na ogół ci najstarsi są jednocześnie na szczycie drabiny płacowej. Pracodawcom bardziej opłaca się zatrudnienie młodego człowieka, który szybko się uczy, jest wydajny i znajduje się na dole drabiny płacowej.
Wydłużanie wieku emerytalnego ma sens tylko w sytuacji pełnego zatrudnienia, a do takiego stanu jest dość daleko zarówno nam, jak i innym krajom europejskim, gdzie to wątpliwe zalecenie jest kolportowane wśród polityków. Jest więc jasne, że w gruncie rzeczy chodzi tylko o działanie w interesie systemu finansowego, który nie jest w stanie zapewnić emerytur na godziwym poziomie.
Zwróćmy uwagę na jeszcze jeden aspekt tej kampanii. Gdy tylko premier Tusk ogłosił swą koncepcję reformy emerytalnej, zaraz podniosły się głosy nadwornych ekonomistów i publicystów, że "przecież trzeba podnieść wiek emerytalny, bo patrzcie, ilu młodych emerytów chodzi po ulicach...". Ale niska średnia w małym stopniu wynika z tego, że wiek emerytalny to 65 lat - głównie z tego, że dużo jest uprzywilejowanych, którzy mogą skorzystać z bardzo wczesnej emerytury, co jest wynikiem swoistego targu: za niskie płace dajemy w niektórych zawodach przywilej wczesnej emerytury (przy czym trzeba zdawać sobie sprawę, że w niektórych zawodach ten przywilej jest uzasadniony, bo praca w późnym wieku nie tylko oznacza niską wydajność, ale jest praktycznie niemożliwa). Jest oczywiste, że te przywileje trzeba ograniczyć. Jednocześnie trzeba zwiększyć wynagrodzenia, co stanowiłoby element uzdrowienia zarówno systemu emerytalnego, jak i płacowego.
Tak naprawdę powinniśmy tworzyć warunki dla wzrostu wydajności pracy i miejsca pracy dla młodych, to wydłużanie wieku emerytalnego jest swego rodzaju strzałem obok bramki, w której tkwią realne problemy gospodarcze. Zatem jedno, co tak naprawdę powinien zrobić premier Tusk, to - wzorem Węgier - przeciwstawić się lobby funduszów emerytalnych i dać ludziom swobodę wyboru, czy chcą oddawać swe pieniądze na zmarnowanie w trybach instytucji finansowych, czy zawierzyć swą emerytalną przyszłość staremu, sprawdzonemu w wielu krajach tradycyjnemu systemowi repartycyjnemu. Nie trzeba będzie nic więcej robić, chory system umrze śmiercią naturalną.

Prof. Jerzy Żyżyński
Autor jest posłem PiS, profesorem na Wydziale Zarządzania Uniwersytetu Warszawskiego, członkiem Narodowej Rady Rozwoju powołanej przez śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego.
 
Dodane przez prakseda dnia marca 08 2012 08:43:46 · 9 Komentarzy · 139 Czytań · Drukuj
 
Komentarze
Brak komentarzy.
Dodaj komentarz
Zaloguj się, żeby móc dodawać komentarze.
Oceny
Dodawanie ocen dostępne tylko dla zalogowanych Użytkowników.

Proszę się zalogować lub zarejestrować, żeby móc dodawać oceny.

Brak ocen.
Logowanie
Nazwa Użytkownika

Hasło



Nie jesteś jeszcze naszym Użytkownikiem?
Kilknij TUTAJ żeby się zarejestrować.

Zapomniane hasło?
Wyślemy nowe, kliknij TUTAJ.
Shoutbox
Tylko zalogowani mogą dodawać posty w shoutboksie.

Louisroano
14/10/2017 22:25
Czesc wszystkim mam na imie Kacper 21 lat i jestem z Kolobrzegu. Na serwerze wisze od czasow tak zamieszchlych ze co tu gadac. Jestem milosnikiem cs 1. 6, cs jego, imetina, lola. Zajmuje sie budowanie
LLK
11/02/2011 10:06
Gratuluję strony i oczekuję aktualizacji. Pozdrawiam LLK
Powered by PHP-Fusion copyright © 2003-2006 by Nick Jones.
Released as free software under the terms of the GNU/GPL license.